Jeżeli ktoś jeszcze nie słyszał, to Gibson bankrutuje. Taki nius pojawił się 09/02/2018 na stronie Nashvillepost.

No to łapmy popcorn i popatrzmy.


„Gibson Brands, Inc. Ogłosiło dziś umorzenie kuponów od zysku na kwotę 16,6 mln USD dla posiadaczy obligacji firmy wyemitowanych na kwotę 375 mln USD. Oprocentowanie tych papierów dłużnych wynosi 8,875%”

Taką notę biznesową wystosowała firma do swoich wierzycieli, którzy postanowili zainwestować w jej obligacje. Czyli w dużym skrócie – udzielić firmie kredytu z własnych pieniędzy, w zamian za to, że raz na jakiś czas dostaną odsetki od zainwestowanej kwoty, a po zakończeniu inwestycji papiery wartościowe zostaną od nich odkupione. W założeniu, po cenie nie niższej niż emisyjna.

Czyli, że niby wszystko ok, biznes działa, powiecie? Spółka wykazuje przecież przychody w wysokości ponad miliarda dolarów rocznie? No i nawet jakiś zysk wypłaciła. No nie, nie tak do końca. Po pierwsze: od przychodu trzeba by jeszcze odjąć najpierw koszty spółki, żebyśmy wiedzieli ile zarobiła na czysto. Po drugie: nagłe odejście Billa Lawrence, dotychczasowego dyrektora finansowego firmy, nie wróży w takich przypadkach najlepiej. A zaznaczyć trzeba, że Bill pracował na tym stanowisku niecały rok i zmył się jakoś tak na pół roku przed odkupem obligacji od wierzycieli. Data wykupu przypada na 23 lipca tego roku, a emisja papierów wartościowych odbyła się w roku 2013. Mamy tu więc do czynienia z obligacjami długoterminowymi. A jak mówi stare porzekadło inwestorów: Im dłużej czekasz i im mniej na tym czekaniu zarobisz, tym bardziej będziesz na koniec wku*wiony.

Jakby tego było mało, jeżeli odkup nie odbędzie się w wyznaczonym terminie, banki u których firma zaciągała pożyczki, wypowiedzą Gibsonowi umowy kredytowe na kwotę 145 mln USD, co postawi je w stan natychmiastowej wymagalności. Jak ktoś kiedyś próbował dyskutować z bankowymi działami windykacji to wie, że to nie jest nic przyjemnego i można ten czas spędzić weselej.

Co prawda Gibson wynajął pomoc w postaci banku Jeffries, żeby wspomóc ten proces, jednak według obserwatorów rynku finansowego, szanse na terminowy odkup są raczej nikłe, co zapewne wykluczy z gry Henry’ego Juszkiewicza, dyrektora generalnego firmy.

Reshmi Basu, reporter z Debtwire twierdzi nawet, że może dojść do przejęcia firmy przez wierzycieli albo udziałowców, a znaki na niebie i ziemi głoszą, że zanosiło się na to już od dawna.

Dodatkowej pikanterii dodaje pojawienie się w pewnym momencie na scenie firmy GSO Capital Partners, komórki prywatnego giganta kapitałowego Blackstone, która to około rok temu poratowała Gibsona kredytem w wysokości 130 mln USD. No i co? No i nic, ale wierzyciele się lekko wkurzyli, że nie dość, że sami pożyczają firmie pieniądze, to ta najwyraźniej nie potrafi obracać nimi skutecznie i musi się ratować dodatkowymi źródłami finansowania. Wielu z nich udało się wtedy po pomoc do prawników i doradców finansowych. Tak przynajmniej twierdzi pan Basu.

Optymizmem nie napawa też opinia wygłoszona przez Kevina Cassidy’ego, starszego dyrektora kredytowego w Moody’s Investors Service. Cassidy twierdzi, że w obecnej sytuacji, Juszkiewicz będzie miał do wyboru trzy rozwiązania: pokrycie długu z obligacji poprzez emisję nowych (no ale powodzenia z tym, jeżeli obecne są już mało wiarygodne), oddania części swoich udziałów w zamian za spłatę długu, albo zwyczajnie złożenie wniosku o upadłość. Cassidy zdaje się dobrze wiedzieć o czym mówi, ponieważ w zeszłym roku sam obniżył ocenę wiarygodności kredytowej Gibsona.

Gibson próbuje się jeszcze ratować poprzez sprzedaż swoich nieruchomości: magazynu Baldwin Piano oraz budynku Valley Arts. No ale ta druga transakcja została zaskarżona i oczekuje na rozstrzygnięcie w sądzie. A ta pierwsza przyniosła 6,4 mln USD dochodu. Nawet jeżeli sprzedaż Valley Arts zakończy się sukcesem, przyniesie około 11 mln USD zysku, czyli wciąż za mało na pokrycie długu u posiadaczy obligacji.

Kolejnym gwoździem do trumny i argumentem dla udziałowców oraz posiadaczy obligacji jest dział elektroniki Gibsona, który w ostatnich latach został rozbudowany (co zresztą odbyło się poprzez przejęcie kilku firm, na zakup których Gibson musiał się skredytować…), ale ostatnimi czasy okazał się nierentowny.

Czy to mało czy też dużo na potwierdzenie śmiałej tezy postawionej w nagłówku niniejszego niusa?

Mnie się akurat wydaje, że jakby się wszyscy dobrze zawzięli, to by pewno pierdykło. Oj nagrabił sobie nasz ukochany Gibson, nagrabił. Umowy kredytowe, które tylko czekają, żeby postawić je w stan natychmiastowej wymagalności, obligacje, na pokrycie których może zabraknąć środków, nierentowne działy produkcyjne, podstrunnice z pieczonego klonu… Ale patrząc na problem z drugiej strony, to pewnie skończy się na srogiej restrukturyzacji i odwołaniu dyrektora generalnego Juszkiewicza, ponieważ – i tu znów wesprę się opinią pana Cassidy’ego – główna działalność firmy jest rentowna i łatwa do podtrzymania. (Tak, o produkcję gitar się rozchodzi. Ostatni rząd, proszę nie spać! Już kończymy!). Co najwyżej zmieni się zarząd, ale znienawidzona przez wszystkich marka (czyli Ibanez, hue hue) nie zniknie z rynku, ponieważ jest zbyt rozpoznawalna i pewnie niejeden dałby się pociąć, żeby strugać swoje zapałki pod tym szyldem.


źródło: www.nashvillepost.com

O autorze

Komentarze zostały zablokowane