Jeszcze 7 lat temu mało kto wierzył, że cyfrowe procesory symulujące wzmacniacze i kolumny staną się standardem koncertowym. Tak ogromnym, że „nawet” Metallice zdarza się grać na Axe FX (albo i grają cały czas tylko się nie przyznają). Co wybrać? Zestaw tanich kostek? Multiefekt? Wypasione, butikowe kości, a może Kempera za grube tysiące? Kiedyś było łatwo. Zadając pytanie o wybór procesora uzyskiwało się jedną odpowiedź – dozbieraj i kup lampę. I dopal ją TSem. Ewentualnie jakiś delay i tuner. A już wtedy, nie podejrzewający niczego słuchacze wtapiali się w dźwięki Porcupine Tree, które pochodziły… z PODa.
Dobra, dosyć marudzenia. Co wybrać? Co lepsze? I dlaczego?
Stomp-boxy są zajebiste. Ostatnimi czasy producenci wyprzedzają się z coraz to ciekawszym designem, miniaturyzują kości do rozmiarów 4 pudełek po zapałkach i tak dalej i dalej. Wybór efektów jest właściwie nieograniczony, rynek wtórny pełny jest wszelakich zabawek i właściwie bezstratnie możemy bawić się w wymienianie i wybieranie efektów tak długo, aż znajdziemy to czego szukamy. Właśnie, ale czy uda nam się to znaleźć? Z własnego doświadczenia wiem, że układanie tetrisa z kostek jest niekończącą się historią. Gdy już jesteśmy pewni, że znaleźliśmy idealne dla nas rozwiązania, na rynku pojawia się kolejna nowość, którą oczywiście chcemy sprawdzić… Never ending story.
Czyli że co? Kości są ZŁE?
Nigdy w życiu. Jeżeli miałbym wrócić do zabawy w kostki, musiałbym się super mocno zastanowić, co jest mi konkretnie potrzebne, by uzyskać brzmienia wykorzystywane w kapeli. Uwielbiam Voodoo Lab Tremolo, ale czy będę go używał w kapeli? Niekoniecznie. Podstawą jest na pewno tuner, do ciężkiego łojenia na pewno przyda się bramka. Gdzieś tam zawsze pojawia się delay (nawet w najstraszniejszych odmianach ojk ojk metalu) i zazwyczaj to wystarcza. Dalsza rozbudowa systemu będzie wymagała większego pedalboarda, dodatkowych kabli między efektami i tak dalej i dalej. Nie wspomnę, że przy 4,5 czy 6 efektach pojawia się problem sterowania, stepowanie zaczyna być uciążliwe, efekty daleko, tap tempo nie ma, czas trzeba ustawiać ręcznie etc.
Kolejną sprawą są ceny. Kształtują się one od 100-150 zł za chińskie kopie znanych efektów, przez 300-400 za średnio jakościowo Bossy czy Ibanezy, aż do 600-1500 za butikowe wyroby Fulltone, HBE czy Voodoo Lab. Co tu wybierać? Myślę, że spokojnie można rzucić okiem na tańsze odpowiedniki jak w aptece. Robione są one z automatu, praktycznie kropka w kropkę jak oryginały, powtarzalność ogromna, nie tak jak w przypadku gitar. Jeżeli nikt się nigdzie nie pomyli i nie wstawi diody zamiast rezystora – kość powinna hulać i to zdrowo, nie niszcząc naszego budżetu. Na pomoc idzie nam też rynek wtórny, na którym możemy znaleźć firmowe zabawki w naprawdę dobrych cenach.
A co procesorami?
Niestety multiefekty, procesory i inne słonie cyfrowe mają kilka wad przed którymi nie ma szans, żebyśmy się uchronili. Przede wszystkim trzeba posiedzieć nad brzmieniem. Jeżeli nie zadowolą nas presety znalezione w sieci czy wbudowane, czeka nas mozolna walka z ustawieniami. Starsze multi miały ogromny problem z mocno przesterowanym brzmieniem, pojawiał się nieprzyjemny, wysoki, brzęczący dźwięk nazywany „fizzem”. W nowej generacji PODów zostało to zdecydowanie bardziej schowane. W droższych zabawkach pewnie też gdzieś tam się pojawia. Co dalej – genialny i wspaniały Fractal do wersji II nie był interfejsem. A to oznacza, że trzeba dokupić do niego coś, co go zarejestruje w domu. W sumie, jeżeli stać nas na Fractala to i 500 zł na interfejs się znajdzie, ale jednak niesmak pozostaje. Generalnie procesory efektów dają nam nieskończone możliwości brzmieniowe, co niektórych przeraża. Oprócz tego, mamy niesamowitą kontrolę nad każdym parametrem, możliwość zapisywania presetów, temp, sterowanie przez midi – to wszystko jest osiągalne za niewielkie pieniądze, co w przypadku kostek kończy się wydaniem kilku stówek na sterownik midi, kable i dużą wagę.
I co z tego wszystkie wynika?
Nic odkrywczego właściwie. Każdemu według potrzeb. Jeden misio potrzebuje trzech kostek, żeby osiągnąć perfekcyjny sound, drugiemu wystarcza gitara – kabel wzmacniacz, a trzeci lubi kręcić gałkami całymi nocami w poszukiwaniu zaginionego, idealnego brzmienia.
Na tą chwilę, nie wyobrażam sobie, żebym zrezygnował z PODa podczas grania prób czy koncertów. Można z niego wykręcić wszystko, efekty są na naprawdę wysokim poziomie w porównaniu do starej generacji. Ale do domciu bardzo chętnie sprawiłbym sobie mały, zgrabny i wypasiony pedalboard z moimi ulubionymi kostkami.