Zamawiając swoje wymarzone wiosło, lub kupując świeżynkę ze sklepu za ciężko zapracowane kredytki chcemy, aby nasze maleństwo było dopieszczone do granic możliwości. W gitarach seryjnych, produkowanych na przysłowiowej taśmie, dość często można trafić na różnego rodzaju babole, czasem większe, czasem mniejsze. Pierwszy „drogi” instrument z wysokiej półki, który dostał się pod moje skrzydła to ESP Horizon. Jego wykonanie i dbałość o szczegóły była niesamowita.
Później pojawiło się jeszcze kilka innych świetnych wioseł, aż nadszedł czas Mayonesa. Regius – cud, miód i orzeszki. Później przyszedł Setius i cóż, więcej możecie znaleźć tutaj:
Mimo wad wykończeniowych, Setius stał się dla mnie idealną maszyną „do zabijania”, dlatego po ponad roku wróciłem do grania na tym instrumencie. Po okropnie długim czasie oczekiwania w końcu przyjechał do mnie i radości nie było końca. Ale. No właśnie.
Sprawy mniej ważne
Podobnie jak w przypadku poprzednim, w gitarze siedzi most niesprecyzowanego pochodzenia. Prawdopodobnie wyrób dalekowschodni, poprawny, ale nieprzystający instrumentowi za górę bananów.

W zasadzie nie wiem nawet jak to nazwać. Zabrakło farby…?

Sprawy bolesne
 
Binding. Po raz kolejny zażyczyłem sobie lamówkę okalającą gryf i po raz kolejny dostałem po dupie. Gryf w Setiusie jest równoległy do korpusu, ale binding wcale na to nie wskazuje:

Newralgiczne miejsce przy główce… Trochę przykro mi się zrobiło jak to zobaczyłem.

I na koniec łączenie bindingu na główce:

Nie znam się na sztuce lutnictwa aż tak, ale jestem pewien, że dałoby się zrobić to lepiej.
Sprawy śmieszne
W poprzednim Setiusie na 3/4 gryf miałem plamy od kleju/lakieru, brzydkie kropki, które ujawniały się w momencie zmiany strun.
I co?

Wnioski? Wyciągnijcie sami. Setius to IMO jedna z najlepszych gitar na jakich grałem, ale jak widać nie jest w stanie ustrzec się baboli z piekła rodem.

O autorze

Komentarze zostały zablokowane